Spadam. Czuje, że ukochane niebo jest coraz dalej. Już nigdy
nie usłyszę słodkich pieśni kojących mą anielską dusze. Spadam coraz szybciej
moje skrzydła nie uchronią mnie przed upadkiem. Połamali mi je. Jeszcze teraz
czuje dotkliwy ból. Od teraz jestem Aniołem ze złamaną, naznaczoną
przekleństwem duszą. Gdy dotrę na Ziemie zostanę Upadłym. Nieciekawa
perspektywa biorąc pod uwagę wieczność…
Już ją widzie, niewielka przystań gdzie ludzie przezywają
swoje marne żywoty. Czuje złość, mnie pozbawiono szansy ujrzenia Najwyższego.
Oni dzięki łaski Boga mogą się wykupić, ja nie…
Mogę już dostrzec chmury i kontynenty. Jeszcze chwila i moje
ciało- przyciągnięte przez magnetyzm
planety- uderzy z impetem ryjąc dwumetrowy krater.
***
Dusze się, moje gardło nie jest przyzwyczajone do pyłu i
zanieczyszczeń ziemskiego powietrza. W końcu kaszląc i krztusząc się biorę
pierwszy, drżący oddech. Czuje w nim całą beznadziejność tego świata. Moje
błękitne tęczówki porażone są ostrym, słonecznym światłem. Zakrywając ręką
najdotkliwsze światło i mrużąc oczy mogę rozejrzeć się wokoło. To co widzę nie
napawa mnie optymizmem. Wszędzie wokoło piach i kamienie. Potykając się i co
chwila potykając idę przed siebie.
***
Idę już trzy dni. Gdybym miał skrzydła mógłbym znaleźć się
gdzie chce w zaledwie parę sekund. Czuje jak coś mrocznego i obrzydliwego truje
resztkę moich białych, silnych skrzydeł. Tam gdzie upadną moje pióra nic nigdy
już nie wyrośnie. Nie martwię się tym zbytnio, biorąc pod uwagę, że jestem na
pustyni. Gdy skończy się proces mojej przemiany w miejsce starych skrzydeł
wyrosną mi nowe, czarne i poszarpane- odzwierciedlenie mej duszy. Będą jednak
za słabe by dolecieć na nich do nieba.
***
Upadam, moje spierzchnięte wargi łapczywie łapią gorące,
pustynne powietrze. Nie potrafię już zliczyć dni mojej wędrówki. Moje zmysły
mamione są przez upał i zmęczenie. Nagle widzę zbliżający się do mnie samochód
– jeszcze jedna fatamorgana – myśleć. Bardzo realistyczna dla ścisłości. Słyszę
głosy. Ktoś podaje mi butelkę z czymś zimnym i płynnym. Łapczywie przyciskam
usta do butelki. Kilka osób stoi nade mną. Naradzają się zapewne co ze mną
zrobić. W końcu jeden z ludzi podniósł mnie z ziemi. Ktoś zadawał mi pytania
lecz ja odpłynąłem w niebyt.
***
- Kim jesteś i co robiłeś na pustyni? – gruby, męski głos
wyrwał mnie z letargu. Rozejrzałem się wokoło. Byłem jeszcze otumaniony, nie
wiedziałem co się stało. Ktoś odgarnął mi włosy z twarzy.
- Uspokój się, jeszcze nie doszedł do siebie. Nie widzisz?
–urodziwa, kobieca twarz popatrzyła na mnie z góry. W jej oczach ujrzałem troskę,
-Chcesz pić? –nie mogłem jej odpowiedzieć, za bardzo bolało
mnie gardło. Kiwnąłem głową.
- Jak będzie w stanie mówić to daj znać.
Kobieta pokiwała głową. Mężczyzna wyszedł ujrzałem tylko
jego plecy. Podniosła mi głowę i przytknęła butelkę do ust.
- Nie przejmuj się nim. Zawsze taki jest: gburowaty i
niemiły.- Uśmiechnąłem się do niej gdy zabrała butelkę. Moje usta krwawiły i
bolały niemiłosiernie. Mimo tego zapytałem.
- Gdzie ja jestem?- zdążyłem tylko zauważyć, że jestem w
dość dużym namiocie pełnym skrzynek i worków. Kobieta się zaśmiała.
- Jesteś w obozie archeologów. Cóż innego moglibyśmy robić
na pustyni?
Spróbowałem wstać lecz zakręciło mi się w głowie. Opadłem na
posłanie. Dysząc i walcząc z mdłościami spytałem: - Ile byłem nie przytomny?
-Zaledwie kilka godzin.
Kobieta usiadła naprzeciwko mnie na składanym krzesełku. –Co
robiłeś na pustyni. Nie wiele spotyka się ludzi samotnie tułających się po
pustkowiu.
Uśmiechnąłem się- Za dużo by opowiadać.
- Rozumiem. Przyniosę ci coś do ubrania. To co miałeś na
sobie było strasznie poszarpane i brudne.
Spojrzałem w dół na swoje ciało. Dopiero teraz zdałem sobie
sprawę, że jestem nagi. Wyżej naciągnąłem śpiwór. – Dziękuje.
Kobieta machnęła ręką i wyszła na zewnątrz. Cienki snop
światła na moment mnie oślepił. Musiałem stamtąd odejść. Nie byłem w stanie dać
im odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Z trudem zwlokłem się z łóżka. Śpiwór
spadł na ziemie, a mnie owionął ciepły, pustynny wiatr. Rozwinąłem swe nowe,
czarne skrzydła nie widoczne dla śmiertelników. Stając się cały nie widoczny
wyszedłem z namiotu. Nie bacząc na otoczenie skoczyłem w górę i złapałem mocny
wiatr. Lecąc z nim zostawiałem za sobą wiele kilometrów w zaledwie parę minut.
***
Zawsze lubiłem świątynie: chrześcijańskie, islamskie,
buddyjskie. Wyznanie nie miało większego znaczenia. Lubiłem obserwować ludzi
gdy zatapiali się w modlitwie. Właśnie wtedy byli najbliżsi nam –Aniołom.
Łączyła nas wspólna modlitwa i żar wiary,
równie gorący jak żar w piekle. Dlatego właśnie opadłem na najbliższy
kościół, zdaje się chrześcijański. Wszedłem do środka przez okienko w wierzy
kościelnej. Przecisnąłem się obok dzwonu. Poczułem jego ostry, metaliczny
zapach. Starając się być jak najciszej schodziłem schodami w dół- do miejsca,
gdzie stały wielkie organy. Otworzyłem drzwi. Moim oczom ukazał się niesamowity
widok. Podszedłem do barierki. Chłonąłem oczami każdy szczegół. Kościół był
ogromny, cały tonął w przepychu. W każdym rogu spoglądał na mnie gipsowy,
pomalowany złotą farbą anioł. Uśmiechnąłem się do nich. Tchnięty Boską
świętością skoczyłem w dół. Chciałem znaleźć się bliżej Tabernakulum. Święty
chleb przyzywał, wołał. Gdy już sięgałem dłonią by dotknąć świętości zostałem brutalnie
odepchnięty. Ktoś ścisnął mi dłonią tchawice.
- To nie twój kościół! Znajdź sobie inny.
Nie mogąc złapać tchu charczałem przerażony. Nie byłem
przyzwyczajony do takiego brutalnego ataku, do jakiegokolwiek ataku. Napastnik
widząc jak się męczę puścił mnie nagle. Opadłem na ziemie charcząc. Moje gardło
paliło mnie żywym ogniem.
- Jesteś nowym Upadłym?- napastnik wyraźnie się zmieszał –
Ojej… przepraszam.
Anioł podał mi dłoń bym mógł wstać.
– Nic…się nie… stało-
Wysapałem. Popatrzyłem na napastnika. Nie znałem go. Nigdy nie spotkałem go w
niebie. Widać było jednak, że jest na wygnaniu dobrych parę eonów.
- No już wystarczy tych oględzin. Kim jesteś?
-Czy imię ma znacznie?
Uśmiechnął się.-
typowy Anioł. Lubisz odpowiadać pytaniem na pytanie, co? Będąc tu szybko
wyzbyjesz się tej cechy tak jak ja.
Nie patrząc na mnie rozwinął skrzydła i wyleciał na
zewnątrz. Poszedłem za nim. Rozejrzałem się dookoła. W końcu go zauważyłem.
Siedział na wierzy ratusza, widziałem jak macha nogami w powietrzu. Podfrunąłem
do niego, zrobił mi miejsce. Usiadłem. Podziwiałem jego szlachetny profil.
Siedzieliśmy razem aż do świtu.- Dwie potępione, złamane dusze... Obserwując
wschód słońca zapytałem:
- Powiedz mi... - Anioł popatrzył na mnie błękitnym
wzrokiem-...Czy ...czy kiedykolwiek pogodzę się z tym co się stało?
Jego zbolały wzrok mówił mi wszystko, lecz mimo tego
czekałem na jego odpowiedź.
-Nie.- Ta krótka odpowiedź uderzyła mnie jak obuchem.
Zdawałem sobie sprawę z tego jaka będzie odpowiedź lecz wypowiedziane na głos
miało ogromną, niszczącą moc. Anioł złapał moją twarz w dłonie i obrócił ku
sobie.
- Nie możesz się poddawać, słyszysz?! Wszystko zależy od
ciebie, nie od Niego.
Jęknąłem. Po moich policzkach płynęły strugą łzy. Przytulił
mnie.
- Wiem co przeżywasz, jak ja dobrze to wiem. - Powiedział
gorzko. Siedzieliśmy tam tak długo aż w koncu się uspokoiłem.
-Wszystko w porządku?
-Chyba... tak. -Anioł wstał i podał mi dłoń. Popatrzyłem na
niego pytająco.
-Gdzie idziemy?
-Przed siebie. Pokarze Ci świat, ludzi. Życie.
Otarłem ręką twarz. Chwyciłem za jego dłoń