Horiszjo wyszedł z namiotu w
bezgwiezdną noc. Jego zwalista sylwetka i blond włosy do ramion dawały mu
wygląd niedźwiedzia, tylko oczy miały ludzki charakter. Raz złote, raz czarne
zdawały się być zwierciadłem jego duszy. Przeciągnął się aż chrupło mu w
kościach. Rozejrzał się dookoła i poszedł w stronę bruneta o pociągłej twarzy.
Ten na widok swego wodza wstał i kiwnął głową. Horiszjo w odpowiedzi zrobił to
samo.
-Wrócił już Horako? –zapytał
Horiszjo.
-Jeszcze nie. Musiał jechać za
same Góry Skaliste, aby złapać Sena. Łajdak podpalił kilka domów w okolicy
zanim zbiegł. Co z nim zrobisz?
Horiszjo zmarszczył czoło.
-Nie wiem jeszcze, był dobrym
towarzyszem lecz to co zrobił…
-Nie posłuchał cię Horiszjo. Nie
posłuchał rozkazu wodza. Na to jest tylko jedna kara. –Szenue mówiąc to, był
oparty o bok swego wierzchowca. Horiszjo usiadł na pobliskim kamieniu.
-Wiem przecież. Nie ty będziesz
mi mówił co mam robić. –na te słowa Szenue się roześmiał.
-Widzę, że zbliżające się pełnia
księżyca działa na ciebie jak płachta na byka. A może to działanie tej małej
zielonookiej kocicy? Doprawdy dorodna sztuka.
Horiszjo roześmiał się.
-Księżyc mąci ci rozum, Szenue.
Bywaj.
Ciągle się śmiejąc wstał i
poszedł w stronę rzeki, aby obmyć swe zmęczone wędrówką ciało.
***
-Horiszjo wstań! Horako wrócił! –Szenue
wszedł do namiotu. Ten otworzył złociste oczy, jego nagi tors owionął chłodny
wiatr z zewnątrz.
-Kiedy? Czy złapał… -wstał z
posłania i zaczął ubierać koszulę.
-Tak, nawet go nie pokiereszował
zbytnio. Imponujące osiągnięcie biorąc pod uwagę naszą hm… naturę.
Horiszjo przeczesał swe włosy
palcami poczuł na twarzy twardy zarost.
-Trzeba się będzie ogolić.
–pomyślał. Przytoczył do pasa miecz i wyszedł za Szenue na zewnątrz. Owionął go
zapach trawy i dojrzałego zboża.
-Zbliżają się sianokosy. Ludzie
wyjdą na pola. Niebezpiecznie, niebezp…
Jego rozmyślania przerwało
rżenie koni i ostry zapach krwi. Jego nozdrza rozszerzyły się w poszukiwaniu
źródła zapachu.
-Tam. –Szenue wskazał ręką.
Horiszjo spojrzał we wskazaną stronę. Jego oczom ukazał się dość przykry widok:
mężczyzna o jasnych, krótkich włosach z przytoczonym do pasa mieczem i z łukiem
na plecach taszczył jakiś tobół za koniem związany liną. Wokół blondyna i jego
konia utworzył się mały pierścień mężczyzn, było słychać ich głośne śmiechy i
cichy jęk wydobywający się z worka. Horiszjo podszedł do zebranych, popatrzył
na blondyna i powiedział:
-Jak łowy, Horako, udane?
-A jakże, udało mi się złapać co
nie co. –mówiąc to podszedł do ruszającego się toboła. Wyciągnął krótki
myśliwski miecz i ukucnął nad jeńcem. Jednym szybkim ruchem przeciął supeł i
rozciął worek. Wyciągnął stamtąd poobijanego, brudnego od ziemi i własnej krwi,
mężczyznę. Ten popatrzył na nich dziko. Splunął pod nogi wodza. Dostał kopniaka
w brzuch od któregoś z mężczyzn.
-Wystarczy! Nie bijcie go
więcej. Jest już wystarczająco poobijany. –popatrzył na jeńca z pogardą.
–Przynieście go do mojego namiotu. –popatrzył w dzikie oczy pełne nienawiści,
odpowiedział tym samym po czym odwrócił się i odszedł w stronę namiotów.
Słyszał ciche przekleństwa i przepychanki, gdy dwóch mężczyzn próbowało
zaciągnąć Sena do namiotu. Mężczyzna wyraźnie próbował uciec lecz był zbyt
poobijany i słaby, aby jego wysiłki osiągnęły jakiś rezultat. W końcu
zrezygnował i pogodzony z losem dał się
zataszczyć we wskazanym kierunku.
Świetne, genialne, nie mam słów. Idealnie wczuwasz się w klimat, jaki wykreowałaś w opowiadaniu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny! :)